- Ameryka Północna (103)
- Stany Zjednoczone (87)
- Kanada (16)
- Ameryka Środkowa (48)
- Meksyk (48)
- Ameryka Południowa (11)
- Brazylia (11)
- Australia i Oceania (20)
- Azja (447)
- Tajlandia (59)
- Malezja (3)
- Birma (Myanmar) (52)
- Kambodża (250)
- Indonezja (11)
- Singapur (6)
- Izrael (8)
- Zjednoczone Emiraty Arabskie (3)
- Oman (26)
- Sri Lanka (24)
- Turcja (10)
- Afryka (19)
- Europa (439)
- Hiszpania (Katalonia) (7)
- Hiszpania (27)
- Włochy (29)
- Wielka Brytania (4)
- Francja (15)
- Polska (286)
- Niemcy (11)
- Czechy (10)
- Grecja (36)
- Cypr (16)
- Off-topic
- Wszystkie
ODCINEK 20 1974 Hiszpania
Obłaskawiając Zachód
ODCINEK 20 1974 Hiszpania
San Sebastian
San Sebastian robi wrażenie swoją piękną plażą La Concha[1] i nic w tym mieście jeszcze nie zapowiada znacznie późniejszych problemów z ETA. Na razie panuje tu reżim Franco i Hiszpania zgodnie z jego wizją świata jest absolutnie jednonarodowa. W kraju Basków mówi się wyłącznie po hiszpańsku, a ich język narodowy jest zabroniony.
Na trasie Burgos – Madryt płacimy wysoki mandat za zakończenie wyprzedzania na ciągłej linii. Policjant ściga nas na motorze (nie uciekamy). Żąda mandatu w gotówce, w pesetach, w wysokości 50 dol. USA. Nie wymieniliśmy jeszcze dolarów. Policjant zabiera nam paszporty, każde jechać do najbliższego banku (ok. 50 km) i wrócić z pesetami. Humory mamy popsute.
Poważny zatarg z Królikiem w Paryżu spowodował właściwie zamrożenie naszych koleżeńskich relacji. W praktyce oznaczało to, że skazani na siebie na resztę podróży, musieliśmy wypracować jakiś sposób współistnienia oraz podzielić się czynnościami niezbędnymi w ciągu dnia. Bez ustalania, Królik zajmował się samochodem, prowadzeniem go i rozbijaniem namiotu na campingach, a ja pilotowałem kierowcę na trasie i przygotowywałem posiłki. Ten modus vivendi[2] zdawał egzamin, nie było konfliktów, w sprawach finansowych zgadzaliśmy się bez zastrzeżeń. Jedyny kłopot to cisza w samochodzie, bo nie mieliśmy radia. Królik znalazł rozwiązanie - Skoro nie rozmawiamy – skonstatował – chcę, abyśmy zabierali autostopowiczów. Ty z nimi gadasz, przynajmniej nie ma tej ciszy w samochodzie.
To była świetna decyzja. Czas podróży mijał nam szybciej, a spotykanie wielu ludzi, najczęściej młodych, którzy bez obaw opowiadali obcokrajowcom o problemach Hiszpanii, było bardzo kształcące. Dla nas Hiszpania to kraj pięknego urlopu, a dla nich kraj nieznośnego reżimu i bardzo ograniczonych praw obywatelskich. W ten sposób dowiedziałem się o problemach kraju Basków, a kilka tygodni później o problemach Katalończyków. Miałem okazję usłyszeć o antysemityzmie i wielu problemach młodych ludzi, którzy nie mogli decydować o swoim politycznym losie ze względu na panujący w kraju antykomunizm.
I kto tego wszystkiego wysłuchiwał? Komuniści, czy antykomuniści? Czy ci Hiszpanie, których zabieraliśmy do samochodu w ogóle wiedzieli, co to jest komunizm i brak wolności człowieka i słowa? Czy zdawali sobie sprawę, co dzieje się w krajach na przeciwnym biegunie politycznym? Nie było czasu, aby im to tłumaczyć. To oni głównie mówili.
Zapewne to tak musi być – wszystkie reżimy i dyktatury, bez względu na orientację polityczną, identycznie traktują swoich obywateli!
Madryt. Piękny Madryt.
Szczególnie urzekł nas nocą. Światła, reklamy i kawiarenki na chodnikach ulic funkcjonujące długo w noc.
Muzeum Prado zwiedzałem sam. To, co różni Prado od innych wielkich galerii świata, to jego wielkość do ogarnięcia przez turystę. Oferuje ogromną kolekcję malarstwa wszystkich epok, ale można dokonać wyboru i w ciągu kilku (ale nie paru) godzin zobaczyć to co najważniejsze. Dla mnie najciekawsza była kolekcja dzieł Goi, bo „na żywo” zobaczyłem te obrazy, które od lat oglądałem tylko w albumach i na reprodukcjach. Ach ta „Maja naga” i „Maja ubrana”[3]!
30 km na północny zachód od Madrytu leży San Lorenzo. Znajduje się tam monumentalny zespół klasztorno-pałacowy wzniesiony przez Filipa II w wieku XVI. Wielkie muzeum historii Hiszpanii z okresu budowy kolonialnego imperium. W komnatach zamkowych znajduje się największa na świecie kolekcja arrasów.
W połowie drogi z Madrytu do San Lorenzo znajduje się najbardziej kontrowersyjna budowla w całej Hiszpanii. Jest to wzniesiona na polecenie Franco bazylika, która musiała zaspokoić megalomańskie potrzeby generała. W większości wykuta została w litej skale, a jej wszystkie rozmiary MUSIAŁY być większe od bazyliki świętego Piotra w Rzymie. Sam Franco kazał również tam się pochować Ogromny krzyż ustawiony na szczycie góry, w której zbudowano bazylikę, widać z wielkiej odległości. Katorżniczą pracę wykonywali jeńcy – więźniowie – po Wojnie Domowej i upadku Republiki.
Innym okrutnym pomysłem dyktatora było zebranie wszystkich poległych w Wojnie Domowej walczących po obu stronach, zabranie ich z rodzinnych miejsc i pochowanie w dolinie przy bazylice. Miejsce to nazywa się Valle de los Caídos[4]. Bardzo kontrowersyjne miejsce.
Toledo i camping „El Greco”.
Będąc tam byłem przekonany, że nie ma na świecie piękniejszego miejsca na camping niż to pod Toledo, które leży na wysokim klifie otoczonym zakolem szerokiego w tym miejscu Tagu.
Namiot i samochód stały pod zadaszeniem z trzciny, a tym samym upał, prawie czterdziestostopniowy, był do wytrzymania. Ale najważniejszy był basen. Z widokiem na miasto na wzgórzu i na monumentalny alkazar[5]. Czy mogło być coś lepszego niż pływanie w basenie, w upalne popołudnie i oglądanie Toledo jaskrawo oświetlonego zachodzącym słońcem? Warto było pokonać wszystkie przeszkody, które stawiał nam lokalny komunizm, starający się swoich obywateli trzymać z dala od uroków życia, aby przeżyć takie chwile.
Równie duże wrażenie zrobiły na nas campingowe łazienki, które wyłożone były płytami z marmuru i świeciły czystością. I ładnie pachniały. My, chłopcy z komuny mieliśmy więc, czym się zachwycać.
Jak na nasze kieszenie wejście do zespołu zamkowego Alhambra i Ogrodów Generalife kosztuje bardzo drogo. Królik pyta: - Co tam się ogląda? – Odpowiadam mu fragmentem opisu z przewodnika. – No, to ja tu na ciebie poczekam – decyduje się.
Zwiedzanie zajmuje mi trzy godziny. Jestem pod wielkim wrażeniem.
Trochę zniechęcony ceną biletu i długim oczekiwaniem na wejście, w ogromnym upale, dostaję nagrodę i mam wielką satysfakcję: tłum turystów czekających przy wejściu, w jakiś zadziwiający sposób rozprasza się po całym terenie zamkowym i w ogóle nie przeszkadza w kontemplowaniu piękna i podziwianiu perfekcji połączenia działania człowieka i natury.
Chodzę po wnętrzach, komnatach, patiach i ogrodach i słyszę jedynie dźwięk szemrzących fontann, które napędzane są tylko siłą rozpędu płynącej z gór wody. Wszystko stworzone zostało (w VII i VII wieku!), po to, aby ciało i dusza znalazły spokój i ukojenie.
To Maurowie[6] stworzyli te miejsca. Daleko było średniowiecznej Hiszpanii, a i całej Europie, do takich architektonicznych wspaniałości. XV wiek i katolicyzm okazał się okrutny. Maurów „usunięto”. Na szczęście ich wiekopomne dzieła architektury pozostały i Hiszpania szczyci się nimi do dziś.
Po wyjściu z zamku – muzeum nie mogłem opanować zachwytu i przez godzinę opowiadałem Królikowi, co widziałem, a przede wszystkim jak się czułem w tym niezwykłym miejscu.
W drodze powrotnej do Polski kilkakrotnie Królik powtórzył: – Żałuję tylko jednego. Że nie byłem w Alhambrze. – Ja też bym żałował. Bardzo.
W Polsce dostałem zadanie: zawieźć drobne prezenty ciotce jednej z moich koleżanek ze Szczecina. Ciotka – emerytka, polska emigrantka, obywatelka Wielkiej Brytanii, wraz z mężem nabyli dom na południu Hiszpanii, koło Alicante – w małym miasteczku nad samym morzem, w Morairze.
Mając cel podróży, postanowiliśmy spędzić nad morzem dwa tygodnie, lokując się na campingu. Z trudem odnaleźliśmy adres i przekazaliśmy prezenty. Nieoczekiwanie zostaliśmy zaproszeni na tygodniowy pobyt w ich domu, w mieszkaniu, które mieściło się w tzw. przyziemiu. Był to duży pokój z łazienką. Tylko na tydzień, bo potem mieli zamieszkać w nim kolejni goście.
Ciotka, z wiekowym wujkiem – Anglikiem, przyjmowali nas niezwykle serdecznie i opowiadali o życiu brytyjskich, i nie tylko, emerytów w Hiszpanii, a przede wszystkich o swoich losach zanim osiedli w Morairze. Całe zawodowe życie spędzili w Rodezji[7], w kolonii brytyjskiej, gdzie wiedli wspaniałe życie przerwane przez ruchy narodowo-wyzwoleńcze. Do końca życia nikt ich nie przekonał, że wszystkie narody mają prawo do samostanowienia. Dla nich Zjednoczone Królestwo sięgało „od wschodu do zachodu słońca”. A mimo to, nie rozumieli Sowietów, dlaczego i oni też chcieli mieć swoje imperium „od wschodu do zachodu”. Sowieci zaczęli od Europy. Rewolucja na Kubie i popatrywanie z chętką na Chiny mówią wprawdzie, że ludzie radzieccy marzenia mieli „szersze”.
Któregoś dnia, zostaliśmy zabrani przez naszych gościnnych gospodarzy, na wielkie ogrodowe przyjęcie do ich znajomych Brytyjczyków, którzy w Morairze mieli swój wielki dom na lato. Przyjęcie wydawała bardzo bogata rodzina arystokracji chilijskiej, od kilku pokoleń „zmieszana” z Brytyjczykami. Z seniorką rodu, ku jej wielkiej radości, rozmawiałem po hiszpańsku, z córką po angielsku, a z wnuczką po francusku, co zrobiło na wszystkich ogromne wrażenie. Ich doświadczenia mówiły, że wszyscy obcokrajowcy znają zaledwie język angielski. Aby jeszcze urosnąć w ich oczach, ubarwiłem lekko swój życiorys oraz opowiedziałem o szlacheckich korzeniach mojego rodu. Zostałem zaproszony do złożenia wizyty w Londynie. Jeżeli kiedyś będę w Anglii. Wydałem im się zapewne bardzo egzotycznym przypadkiem. O Polsce nie wiedzieli nic.
Królik, po raz pierwszy w życiu zobaczył taką ogromną ilość butelek, z wszystkimi rodzajami alkoholi wystawionymi do samodzielnego sporządzania sobie koktajli. Pan domu przygotował nam pierwszy drink na życzenie, a następne mieliśmy robić sobie sami. Ja byłem zajęty rozmowami, Królik nudził się okrutnie, a więc poświęcił się alkoholom. Wyczyniał jakieś koktajle według własnego pomysłu i raczył się nimi nie będąc „molestowany” przez nikogo.
Skończyło się to dla niego dość smutno. Wiozłem go do domu samochodem w stanie upojenia alkoholowego i totalnego zatrucia. Takiego kaca giganta nie widziałem u nikogo nigdy wcześniej. Potem opowiadał mi, że mieszał, co wpadło mu w ręce, nie smakowało mu wcale, a, że nie miał odwagi wylać, więc wszystko wypił.
Mijały kolejne dwa tygodnie wspaniałych wakacji. Morze i plaża. Gorące noce. Bardzo dojrzałe figi spadały nam na namiot, pozostawiając trwałe ślady. Gotowanie na kuchence z gazem z butli wspominam jako niewielką uciążliwość, mimo, że nie była to łatwa praca.
Na plaży zwykle leżeliśmy z Królikiem w odległości około 50 metrów jeden od drugiego. On wypatrywał chętnych turystek, bądź lokalnych piękności, wiedząc, że na moją pomoc (językową) nie może liczyć, a ja intensywnie uczyłem się francuskiego, bo po powrocie czekał mnie egzamin. Namawiałem Królika, aby poszedł do dyskoteki, czy czegoś podobnego; sam iść nie chciał. W końcu zgodziłem się pójść razem z nim. O ile pamiętam, była 22.00, weszliśmy i ku naszemu zdziwieniu zobaczyliśmy pustą salę, oprócz kilku osób przy barze. Wypiliśmy po jednym drinku, posiedzieliśmy około godziny, zrezygnowani i rozczarowani poszliśmy spać do naszego namiotu. Kilka dni później sprawa wyjaśniła się. - O 22.00? Do dyskoteki? – tłumaczono nam – Przecież przed dwunastą w nocy nikt nie wybiera się do takich miejsc! Kolację jada się o 22.00 a dopiero potem myśli się o imprezach poza domem.
Na plaży podsłuchiwałem rozmowy dwojga młodych Francuzów, starając się testować znajomość mojego francuskiego. W pewnej chwili chłopak podszedł do mnie prosząc o ogień i tak rozpoczęła się nasza znajomość. Młode małżeństwo z Paryża ona Marie-José – pielęgniarka ze żłobka, on Michel[8] – technik elektryk z metra paryskiego. W podróży poślubnej. Znajomość rozwinęła się błyskawicznie dzięki podręcznikom do nauki francuskiego i słownikowi, który miałem ze sobą. Zaprosiłem do towarzystwa Królika i razem spędziliśmy ostatnie dni pobytu jeżdżąc po okolicy, a nawet odwiedzając okoliczne nocne atrakcje. Moi Francuzi po raz pierwszy w życiu widzieli Polaków i bardzo byli zainteresowani komunistyczną Polską. Przebojowy Michel zdecydowanie przejawiał poglądy lewicowe, a pochodząca z typowej burżuazyjnej rodziny Marie-José, nie miała własnego zdania. Oboje zapragnęli poznać Polskę. Z radością przyjęli zaproszenie do odwiedzenia mnie w Szczecinie. To miało swoje konsekwencje…
Wakacje dobiegały końca i trzeba było zacząć drogę powrotną. Przez południe Francji pojechaliśmy do Cannes, Nicei i Monte Carlo oglądając po drodze to, co „zalicza” każdy turysta. Mnie osobiście wiele miejsc rozczarowało, bo marzenia często przewyższały rzeczywistość. Dotyczyło to głównie campingów we Francji – były w znacznie gorszym stanie higienicznym niż w Polsce!!
Potem przejazd przez San Remo we Włoszech zakończył nasz pobyt nad Morzem Śródziemnym. Jeden dzień w Mediolanie i skok do Wenecji. Odżyły świeże jeszcze wspomnienia i ponownie zakochałem się w tym mieście. Nawet Królik odzyskał humor. Wenecja oszołomiła go swoją urodą. Właścicielka pensjonatu nad Canale Grande usiłowała popsuć nam obu humor żądając więcej za noclegi aniżeli umówiliśmy się w biurze pośrednictwa , ale nie udało jej się to. Wenecji można wybaczyć, że się ceni.
Z Włoch jechaliśmy prawie non-stop do Szczecina. Samochód spisał się dzielnie. Obie opony z lewej strony zdarliśmy „na łyso”. Przejechaliśmy 8000 kilometrów.
Moje i Królika dotychczasowe niezbyt zbieżne drogi, rozeszły się ostatecznie.
[1]Muszla, czyt: La koncza.
[2]Sposób bycia, funkcjonowania.
[3]Już po obaleniu reżimu Franco, te obrazy wystawiane były w Metropolita Museum w Nowym Jorku, gdzie miałem wielką przyjemność oglądać je ponownie.
[4]Dolina Poległych.
[5]Warowna rezydencja hiszpańska wywodząca się z tradycji architektury islamu.
[6] Nazwa nadana przez Rzymian ludności z Mauretanii i Algierii – muzułmanom zamieszkującym półwysep Iberyjski,
[7]Od 1980 roku – Zimbabwe.
[8]Wym: Mari-Żoze i Miszel (z akcentem na ostatnią sylabę).v